Resident Evil: Ostatni rozdział – recenzja filmu

Evil

Paul W.S. Anderson filmem Resident Evil: Ostatni rozdział miał zamknąć popularną serię raz na zawsze. Oglądałem wszelkie odsłony wybryków korporacji Umbrella, jakie ukazały się do tej pory i choć nie są to wiekopomne dzieła, to pamiętam, że podstawka i Extinction zrobiły na mnie niezłe wrażenie, reszta zaś to piąta woda po kisielu. Reżyser w Final Chapter popłynął po całości i zafundował nam napakowane efektownymi scenami widowisko. Dokonał wręcz doocznej iniekcji skoncentrowanego wygrzewu. PWSA momentami ujawnił piromanckie zapędy, zapewne zainspirowany majstersztykiem Uwe Bolla i Michaela Baya.

Resident Evil

Moje receptory chłonące postapokaliptyczne krajobrazy wysiadały jeden po drugim od nadmiaru bodźców. Akcja poganiała akcję, zwalniając tylko kapkę w nielicznych fragmentach filmu (może i dobrze, bo im mniej dialogów, tym mniej żenady). Poczciwa Milla, bo już tylko takim epitetem mogę ją obdarzyć, rozkosznie dekapitowała całą paletę abominacji, oczywiście wymykając się z objęć kostuchy w ostatniej chwili. Zarówno po jasnej, jak i ciemnej stronie mocy, pojawiają się postacie z poprzednich RE. Zresztą w kilku scenach, twórca w dosyć krzykliwy sposób puszcza oko do fanów serii – na zawoalowane easter-eggi najzwyczajniej w świecie nie ma czasu i miejsca. Danse macabre towarzyszy elektroniczno-symfoniczna mieszanka, zgrabnie komponująca się z uderzającymi o posadzkę członkami. Nie żebym miał eargasm i chęć powtórzenia tych doznań – po prostu na sali kinowej soundtrack robił robotę.

Evil

Fabuła Resident Evil: Ostatni rozdział to nie labirynt minotaura. Podążamy po sznureczku, plansza za planszą, jak w side-scrollowej bijatyce z automatu katowanego w salonie gier, a przynajmniej do pewnego momentu. Przychodzi czas, że dowiadujemy się co nieco o Parasolce oraz Alicji w krainie zombie i robi się naprawdę ciekawie. Final Chapter jest przegięty niemiłosiernie, bywa głupawy, przewidywalny, pretensjonalny, trywialny – fakt, ale jest przy tym niesamowitą przygodą i w połączeniu z wielkim ekranem i salwami z głośników oferuje wiele wyrzutów adrenaliny. Trzeba Andersonowi przyznać, że jest zajebiście konsekwentny w tym co robi, a nawet w ramach obranej przez siebie konwencji zdarzało mu się popełniać totalne blamaże. Tym razem sięgnął szczytów swoich możliwości. Ostatni rozdział to więcej niż oczekiwałem. 8/10.